Z notatnika PILEGRZYMA - z mediów do siebie – i z powrotem (ale inaczej)
Pięć tygodni temu rozpocząłem detoks od mediów społecznościowych z zamiarem wytrwania trzydziestu dni. Wytrzymałem trzy tygodnie – ale nie traktuję tego jako porażki. To tylko pokazuje, jak silne przyciąganie mają te platformy.
Czego brakowało mi najbardziej? Kontaktu z ludźmi, z widzami. Live’y na TikToku weszły mi w krew przez ostatnie dwa lata podróży i codziennego dzielenia się tym, co przeżywam. Bardzo wiele im zawdzięczam, więc nie chcę, by mieli poczucie, że zostali „olani”. Jestem wdzięczny, że są. Przed nami jeszcze wiele wspólnych przygód.
W tym wpisie chcę jednak podsumować te trzy tygodnie bez social mediów. Co działo się wtedy we mnie i wokół mnie?
Pierwsze dni były trudne. Nawyk sięgania bezwiednie po telefon kilkanaście razy dziennie był tak silny, że natychmiast to odczułem. I właśnie słowo „zauważyć” jest tu kluczowe. Do tej pory robiłem to automatycznie, bez refleksji – a teraz zacząłem to widzieć. Pierwszy mały sukces.
Ciągnęło też do samych aplikacji – TikToka, Facebooka, Instagrama. Głos w głowie szeptał: „Zajrzyj. Coś ważnego cię omija”. Komentarz, like, liczba wyświetleń filmu czy posta, nad którym tyle pracowałem. Włożyłem w to serce i – choćby nieświadomie – czekałem na reakcję, na uznanie. Na dowód, że moja praca została doceniona. I zadaję sobie pytanie: czy to moje prawdziwe potrzeby, czy potrzeby ego?
Czy naprawdę o to mi chodzi? Sam sobie odpowiadam – nie. Moim celem jest dzielenie się fragmentem życia, by dać innym inspirację, motywację lub chwilę refleksji. To pokazuje, jak subtelnie działa ego – jak po cichu, powoli, przejmuje kontrolę. Już na starcie wyzwania można to zauważyć.
A więc – pierwsze dni to była walka. Z nawykami. Z chęcią bycia online. Z automatyzmami wyuczonymi przez lata. Rozproszenie, niepokój – klasyczny syndrom odstawienia, jak u osoby uzależnionej. I wtedy dociera do mnie, że to nie błahostka. Ale wewnętrznie czuję, że idę w dobrym kierunku, więc trwam dalej.
Po tygodniu pojawiają się pierwsze pozytywne zmiany. Lepiej śpię, bo nie faszeruję się przed snem toną niepotrzebnych informacji. Świat się nie zawalił, a ja zaczynam odczuwać coraz większy wewnętrzny spokój. Cisza wokół mnie staje się ciekawsza. Czas, który wcześniej pochłaniały aplikacje, przeznaczam na to, co naprawdę ważne: medytację, spacer, książkę, bycie uważnym – tu i teraz.
Jest pięknie. Cicho. Spokojnie. Moja poranna rutyna w końcu nie jest niczym rozpraszana. Motywuję się nawet do porannego rozciągania i dłuższej medytacji – jako jednej z ważniejszych praktyk w ujarzmianiu umysłu i emocji. Wewnętrznie czuję się spokojny, wyciszony, szczęśliwy.
Mam też czas na obserwację. Patrzę z nowej perspektywy, do której wcześniej nie miałem dostępu – a może miałem, ale z powodu ignorancji lub lęku nie chciałem jej widzieć. Pierwszy mocny wniosek: było warto.
Kolejne dwa tygodnie były jeszcze piękniejsze. Czułem się, jakbym odzyskał prawdziwe życie – to, które jest tu, na zewnątrz, a nie w sieci. Mam świadomość, że i ten świat jest iluzją, ale nie tak lepką jak internetowa bajka.
Trzy tygodnie minęły błyskawicznie. Mam poczucie, że odzyskałem kontrolę nad swoim życiem. Ego coraz rzadziej się buntuje, ale nadal czuję jego obecność w tle. Cicho, subtelnie, ale stanowczo: „Zrób live’a”, „Wytrzymałeś już wystarczająco długo”, „Oni na ciebie czekają”.
Myślę sobie: „Ten czwarty tydzień już chyba nic nowego nie wniesie”. Decyzja zapada – wracam. Ale najpierw ustalam jasne zasady. Żeby znów nie dać się wchłonąć.
Postanawiam: od teraz wchodzę do mediów tylko z konkretnym celem. Live, publikacja posta, sprawdzenie kilku twórców. Plan idealny. Pełna kontrola. Usuwam aplikację blokującą media i zanurzam się z powrotem w sieć.
Wróciłem. Jestem znów online. Robię pierwsze live’y, dzielę się wnioskami i doświadczeniem, mam nadzieję, że choć jednej osobie to się przyda. Wstawiam posty, kilka osób nawet się stęskniło. Medytujemy razem na żywo, chodzę z widzami na „wspólne” spacery, dzielę się drogą – choć tymczasowo jestem w miejscu.
Wszyscy zadowoleni. Ja też – brakowało mi tych głębokich rozmów z obserwatorami. Wróciłem niby do starego rytmu, ale na trochę innych zasadach. Bo przecież mam plan. I rzeczywiście – przez chwilę działa. Wchodzę tylko w ważnych sprawach: publikuję, odpisuję, streamuję.
Trwa to dwa tygodnie. Wszystko gra. Do czasu...
Zaczynam zauważać, że poranki i wieczory nie są już tak spokojne. Umysł znowu przeładowany, przebodźcowany. Co się dzieje? Zdarza mi się pominąć medytację. Na spacerze jestem mniej obecny. Znowu gdzieś „uciekam” w głowie. Znów bezwiedne scrollowanie – kilka razy w tygodniu. Coś mi umyka?
Mijają dni. Zaczyna brakować czasu. Pisanie książki leży. Posty na bloga rozgrzebane. Ćwiczenia poranne zaniechane.
Halo, halo… co do k***y się dzieje!!!
Przecież plan był zajebisty. Przemyślany. Dopracowany.
Wtedy przypominam sobie słowa mojego dobrego znajomego. Powiedział:
„Nie miałem nigdy TikToka. Założyłem go tylko po to, żeby obserwować kilku znajomych. Ale zauważyłem, że zamiast pięciu minut spędzam tam godziny. Wkurzyło mnie to. Odinstalowałem. Po kilku miesiącach wracam, pewny, że mam dystans. Mija parę dni i siedzę dziewiątą godzinę. Przeraziło mnie to. Skasowałem na dobre.”
Ten przykład i moje własne doświadczenie pokazują jedno: jak potężnie działają te aplikacje. Jak łatwo tracimy kontrolę, łapiąc się na iluzję „rozrywki” i „odpoczynku”. Bo przecież po to tam niby wchodzimy... prawda? :-)
Moim zdaniem – i to bardzo subiektywna refleksja – nie mamy z tym szans. Te narzędzia mają inne cele, niż nam się wydaje. Uzależniają. Karmią ego. Skłaniają do porównań z cudzym życiem – często sztucznie podrasowanym. Fałszywym.
Zadaj sobie pytanie:
Po co tam wchodzisz?
Co z tego masz – a co tracisz?
I najważniejsze: kto tu kogo kontroluje?
Finalnie – konta zostawiłem, ale aplikacje usunąłem z telefonu. Nie chcę ich w zasięgu kciuka. Moje życie, spokój i szczęście mają większą wartość.
Czy to znaczy, że znikam?
Nie.
Zostaję – ale w innej formie. Poinformowałem na TikToku, Instagramie i Facebooku, że z nich rezygnuję. Nie porzucam jednak widzów. Będę publikować dalej – na YouTube. Tam też czasem zrobimy live. Łatwiej mi zapanować nad jednym kanałem niż nad trzema. Źródłem moich doświadczeń i refleksji będzie też ten blog – tutaj, w spokojniejszym tempie, dzielę się tym, co dla mnie naprawdę ważne.
Mam nadzieję, że ten wpis skłoni Cię do przemyśleń. Ja swoje już zrobiłem. I wprowadziłem konieczną korektę do swojego życia. Tobie również tego życzę.
Namaste,
Santi Anāgārika

Komentarze
Prześlij komentarz
Zostaw swój komentarz